Gdy pod koniec marca 2020 r. widmo pandemii COVID-19 stało się faktem nie tylko w odległych Chinach, ale w krajach Unii Europejskiej, pod znakiem zapytania stanęła przyszłość unijnego transportu międzynarodowego i firm przewozowych, lotniczych itp., a tym samym miejsc pracy liczonych w ostrożnych szacunkach na kilkadziesiąt tysięcy.
Ryzyko się opłaca
Najmocniej kryzys odczuły wielkie korporacje przewozowe, zwłaszcza przewoźnicy autokarowi i lotniczy, którzy właśnie szykowali się do sezonu wycieczkowego. Zakontraktowane wycieczki objazdowe po krajach europejskich, wycieczki szkolne, rezerwacje sezonowe – wszystko zamarło w jednej chwili. Wycieczki, wczasy to był pierwszy element, z którego ludzie rezygnowali w obawie o bezpieczeństwo swoje i swoich bliskich. Jednak życie musiało toczyć się dalej. Ludzie których „nowa rzeczywistość” zastała daleko od domu, bo wyjechali w celach służbowych, czy turystycznych chcieli wrócić do bliskich. Z dnia na dzień anulowano im przeloty; mało kto myślał wówczas o rekompensacie za unieważnione bilety, skupiano się na szukaniu dostępnych dróg powrotu do kraju. W tym całym zamieszaniu znaleziono sposób na ratowanie państwowej spółki lot. Tak zwany „lot do domu” oferował przeloty w horrendalnych cenach, wykorzystując sytuację i fakt uziemienia przewoźników komercyjnych. Było to mistrzowskie posunięcie z punktu widzenia wizerunkowego – państwo polskie za wszelka cenę sprowadza swoich obywateli do kraju – jednak cieniem na całej akcji położyła się właśnie cena – była nieporównywalnie wyższa od zwyczajowych, nawet jeśli przyjmiemy koszty biletów z okresów najbardziej obleganych, tzw. sezonu. Co więcej była to cena, którą obarczono całkowicie pasażerów. Zdesperowani ludzie byli gotowi ponieść zawyżone koszty lotnicze, bo życie jest bezcenne.
Pandemia zagranicą
Blady strach padł również na osoby na stałe pracujące zagranicą. Wielu z nich w panice pragnęło wrócić do domu, a jedyne dostępne połączenia oferowały nieliczne firmy przewozowe, które kursowały mimo bezpośredniego zagrożenia (kierowca busa znajduje się w tej samej przestrzeni co pasażerowie, nie w kokpicie samolotu oddzielonym szczelną ścianą i drzwiami). Zanim wprowadzono limity miejsc, płyny dezynfekcyjne, maseczki czy rękawice ochronne, pasażerowie wracali w takich odległościach od siebie na jakie pozwalało ustawienie foteli. Z czasem odgórne regulacje narzuciły pozostawienie co drugiego miejsca wolnego. W busach 9. osobowych oznaczało to przewóz maksymalnie 4. pasażerów plus kierowca. Oczywiście wzrosła cena za takie przejazdy, według informacji od firm przewozowych ceny sięgały 200 euro za osobę, co i tak miało się nijak do co najmniej kilku tysięcy złotych za „lot do domu”.
Sytuacja była dynamiczna, a panująca dezinformacja wzmagała strach i panikę wśród podróżujących. Na chwilę cofnęliśmy się do czasów sprzed otwarcia granic i wejścia Polski do struktur UE. Zamknięto granice i wprowadzono kontrole. Przy czym dotyczyły one głównie stanu zdrowia podróżujących, a ściśle wysokości temperatury ciała. Czas oczekiwania na przejazd wydłużał się również z uwagi na spisywanie danych i konieczność wskazania miejsca odbycia obowiązkowej kwarantanny (dotyczyło osób wracających do kraju). Zdarzały się kilkudziesięciokilometrowe kroki przed niemalże każdym przejściem granicznym na linii Niemcy-Polska. Ludzie spędzali w nich nawet dobę.
Każdy kij ma dwa końce – z jednej strony starano się ochronić przed niewidocznym zagrożeniem Polaków będących w kraju, z drugiej fundując powracającym, dodatkowe (kilkudziesięciogodzinne pobyty w zamkniętej przestrzeni aut z potencjalnymi (bezobjawowymi) nosicielami wirusa), narażano ich życie i zdrowie.
Koniec z kwarantanną
Obecnie, gdy od blisko miesiąca zniesiony został obowiązek kwarantanny, rynek przewozów międzynarodowych wrócił do stanu sprzed pandemii. W wielu firmach zoptymalizowano ceny do poziomu, który pozwala na zachowanie rentowności biznesu. Bo trzeba zaznaczyć, że na przestrzeni ostatnich dziesięcioleci obserwowano przedziwne zjawisko – rosły koszty utrzymania i prowadzenia firmy przewozowej – pensje kierowców, ceny paliwa, opłaty drogowe, ceny elementów eksploatacyjnych i usług serwisów autoryzowanych, czy warsztatów samochodowych – a ceny biletów za przejazd pikowały w dół. Od lat, w różnych częściach kraju, powtarzał się ten sam schemat. Osoba otwierająca działalność przewozową rozpoczynała od zaniżania ceny rynkowej. Niestety „cena czyni cuda” tylko w CC lub u innych gigantów rynkowych, którzy mogą sobie pozwolić na ceny dubbingowe, by zyskać większą część rynku, a tym samym wyeliminować konkurencję nie dysponującą odpowiednimi rezerwami finansowymi. Natomiast nowopowstałym firmom dubbing cenowy pozwala jedynie na szybsze wyeliminowanie z rynku ich samych, by zrobić miejsce dla przedsiębiorców rozumiejących, że biznes rządzi się określonymi prawami i tylko firmy, które wypracowują odpowiednie zyski, mogą pozwolić sobie na (właściwie pojmowaną) działalność charytatywną.
